Pomysł na spędzenie wakacji w Stanach pojawił się zupełnie spontanicznie bez wcześniejszego planowania czegokolwiek w tym kierunku. Koleżanka, którą poznałam na koncercie Sleeping With Sirens w Warszawie wspomniała o wyjeździe w ramach programu Camp Leaders i zaczęłam się zastanawiać czy też nie spróbować. Na podjęcie decyzji miałam niewiele czasu, bo zniżka na program miała zakończyć się w ciągu dwóch tygodni. Nigdy nie marzyłam o podróży do Ameryki i nigdy nie interesowałam się za bardzo tym krajem. Należę do grona osób, które interesują się bardziej Azją, głownie Koreą i Japonią i to tam kiedyś chciałabym pojechać, a Stany były mi zawsze obojętne. Stwierdziłam jednak, że warto spróbować i zapisałam się do programu, dzięki któremu otrzymałam wizę, ubezpieczenie oraz bilety lotnicze w zamian za dwa miesiące pracy na kampie. Podpisałyśmy umowę z Camp Kingswood w Brighton Maine. Przed samym wyjazdem miałyśmy dużo papierkowej roboty, co było bardzo stresujące tym bardziej, że w tym samym czasie pisałam pracę licencjacką, którą musiałam obronić wcześniej niż inni, by móc wylecieć 12 czerwca.
Aparat gotowy do podróży |
Ze względu na lot zaplanowany o wczesnej porze musiałam dostać się do Warszawy dzień przed, żeby nie musieć się bezsensownie stresować czy zdążę. Na szczęście mogłam zatrzymać się u koleżanki Mai, która pomogła mi przetrwać noc, no i zrobiła dla nas kluseczki z truskawkami!
Gdy robisz kluski o 1 w nocy i chce ci się spać |
Lot bardzo mi się dłużył, a co najgorsze nie lubię spać w miejscach pełnych ludzi, więc byłam okropnie zmęczona. Mieliśmy przesiadkę w Paryżu, z którego wylądowaliśmy w Bostonie i prosto z lotniska pojechaliśmy do Brighton. Oprócz mnie i koleżanki w wanie była dziewczyna z Kolumbii oraz chłopak z Meksyku, którzy również mieli pracować z nami na kuchni. Gdy wreszcie dotarliśmy po 3 godzinach jazdy zastał nas taki widok:
Na kampie poza nami, pracownikami kuchni i kilkoma osobami z biura nie było nikogo więcej, dzięki czemu przez pierwsze dni, zanim przyjechały dzieci mieliśmy dużo czasu dla siebie. W następnym tygodniu dołączyła do nas para z Kolumbii i jeszcze jedna dziewczyna z Polski, więc w sumie na kuchni, poza kucharzami było nas teraz siedmioro. Zaczęliśmy pracować już pierwszego dnia po przyjeździe, co moim zdaniem było dosyć głupie, bo wszyscy byliśmy naprawdę zmęczeni długą podróżą. Pracownicy kampu mieli do nas dziwne podejście, tak jakbyśmy nie istnieli, "bo pracujemy na kuchni i angielski nie jest naszym pierwszym językiem, więc pewnie nie rozumiemy co do nas mówią". Na szczęście kucharze, z którymi pracowaliśmy bardzo o nas dbali i spędzali z nami dużo czasu.
Zanim przyjechały dzieci mogliśmy zobaczyć okolice i wybrać się do Walmartu!
Praca nie była ciężka, jednak po pewnym czasie zrobiło się monotonnie, co sprawiło, że byliśmy po niej zmęczeni. Zarobki były śmieszne, bo przez dwa miesiące, pracując 6 dni w tygodniu mogłabym zarobić więcej w Polsce, ale głownie chodziło tu o wizę, a nie dobrze płatną pracę.
Po pracy pojechaliśmy do Portland, gdzie kucharz kupił homary. Na zdjęciu szef kuchni Joe. |
Od lewej Ola, ja, Laura i Camila |
Najgorsze było zmywanie naczyń (hahaha)! Mieliśmy oczywiście zmywarkę, ale sterta talerzy była tak ogromna, że nawet ona nie dawała sobie rady. Na kampie było do wykarmienia bardzo dużo dzieci i pracowników, więc po każdym posiłku musieliśmy myć te nieszczęsne naczynia. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia góry talerzy, żeby pokazać jak to naprawdę wyglądało! Musicie mi uwierzyć na słowo. Zdarzały się sytuację, że dla niektórych osób brakowało talerzy czy szklanek! Czasem nawet brakowało jedzenia dla nas i kucharze musieli przygotować coś nowego, bo dzieci wyjadały odłożone dla nas jedzenie.
Poza pracą mogliśmy korzystać z atrakcji kampu, np. popływać w jeziorze, czy rozpalić ognisko.
W ciągu tygodnia kucharze zawsze gdzieś nas zabierali, bo jednak po pewnym czasie jezioro i las zaczęły nas nudzić, a ciężko było się dostać gdziekolwiek będąc tak daleko od jakiegoś większego miasta. Naszym ulubionym miejscem był bar z karaoke w Naples (20 min samochodem od Brigton). Zaśpiewałam w nim piosenkę Ariany Grande!
Największym plusem pracy na kuchni było to, że mogliśmy jeść ile chcemy (dosłownie)! Często zastanawialiśmy się czy to my tyjemy, czy nasze ubrania kurczą się w amerykańskiej pralni od za wysokiej temperatury suszenia. Myślę, że jedno i drugie.
Na początku myślałam, że to podróżowanie będzie najlepszą częścią wyjazdu, jednak okazało się, że najlepiej bawiłam się na kampie, bo poznałam bardzo fajnych ludzi, za którymi już teraz tęsknię. Zdecydowanie najbardziej będzie mi brakowało naszych wypadów do Naples i leżenia na kanapie po pracy.
Wyjazd ten pokazał mi, że od wielkich miast wolę spokojne miejsca, a w Maine jest ich bardzo dużo. Nie bez powodu stan ten nazywany jest "vacationlandem", bo naprawdę fajnie jest tu spędzić wakacje. Największym minusem tego miejsca jest brak zasięgu, kleszcze i komary (serio, kleszcze nie dawały nam żyć haha). Gdy kupowałyśmy sprej na kleszcze i narzekałyśmy na nie przy kasie, pani ekspedientka przywitała nas słowami "Welcome to Maine! They are gross, right?".
0 komentarze